Spotkania,  zagraniczne

Safari Kenya 11-13.11.2017 r.

Widok na Kilimandżaro… jak z obrazka, jak z telewizji, jak z moich marzeń… i oto jest… na własne oczy zobaczony, rewelacyjny, niezapomniany do końca życia, a może i jeszcze dłużej!

Ale od początku.

Wybierając Kenię na wakacje mieliśmy w planach, aby pojechać na safari, by móc na własne oczy zobaczyć dzikie zwierzęta. To my mieliśmy być gośćmi w ich naturalnym środowisku. Jeszcze w kraju skomunikowaliśmy się z kenijsko-polską firmą organizującą safari w Kenii i umówiliśmy się na spotkanie i dopracowanie szczegółów po przylocie na miejsce. Początkowo chcieliśmy wybrać się na dwudniowe safari, ale w trakcie rozmowy z przedstawicielem firmy uznaliśmy, że trzydniowe safari w trzech Narodowych Parkach Kenii to niepowtarzalna okazja, której nie wolno nam odpuścić.

Wyjazd rozpoczęliśmy od wizyty w wiosce masajskiej. Masajowie pokazali nam jak wygląda ich codzienne życie i praca, oraz jak uczą swoje dzieci w prowizorycznych szkołach. Dowiedzieliśmy się, że matematyka i język angielski oraz suahili to podstawowe przedmioty, dzięki którym dzieci masajskie mają szanse na lepsze dorosłe życie.

Pierwszy z parków, do którego pojechaliśmy (jeepem z otwieranym dachem) to Tsavo East, charakteryzujący się niesamowitym czerwono-ceglanym kolorem ziemi. To z powodu tego koloru ziemi słonie afrykańskie mają ceglany kolor skóry, o czym naocznie mogliśmy się przekonać. Oczywiście słoń ze zdjęcia poniżej to nie jedyne dzikie zwierzę, które mogliśmy zobaczyć przemieszczając się po wyznaczonych szlakach tego parku.

Tak naprawdę to przywitały nas zebry, stojące nieopodal szlaku, ciekawie przyglądając się kolejnym jadącym samochodom z turystami, zaopatrzonymi w aparaty fotograficzne. Żyrafy… moje ulubione, czekałam na spotkanie z nimi, majestatycznie przechadzały się wśród niewysokich krzaczków, a ich piękne oczy z niesamowicie długimi rzęsami skierowane były w naszą stronę. Były bardzo blisko, z wrażenia nie mogłam robić zdjęć, choć aparat miałam cały czas w pogotowiu, byłam jak zaczarowana!!! Antylopy Impala, jedne z najliczniej występujących w Afryce, przebiegały nam przed samochodem, pozowały do zdjęć, walczyły między sobą na naszych oczach… bez krępacji :). Mieliśmy okazję zobaczyć jedną z większych jaszczurek czyli warana. Niesamowitym przeżyciem dla nas było bliskie spotkanie z wypoczywającą pod krzaczkiem rodzinką lwów, musieliśmy być cicho, ale zdjęcia wyszły fantastycznie. To dzięki naszemu przewodnikowi i kierowcy zarazem o imieniu Boni. On też wytropił dla nas jedną z najmniejszych antylop – dikdik mającą do 40 cm wysokości. Podczas safari ciężko ją spotkać, nam się to udało. Pamiętacie zapewne z filmu „Poranek kojota” tekst „guziec – taka świnia z Afryki” w Kenii nazywany „Kenia – Tanzania ekspres” ponieważ podczas biegu tak śmiesznie podnosi ogonek jak antenkę radiową :). Byłam troszkę zawiedziona, gdyż spotkanie z guźcami było z dość daleka, a i stadko było nieliczne. W kolejnych parkach nie zobaczyliśmy już tych kurierów :), chyba akurat byli w Tanzanii :).

Czas na posiłek.

Obiad mieliśmy w restauracji hotelu Sarova Taita Hills Game Lodge, a nocleg w hotelu Sarova Salt Lick Game Lodge, który jest położony w sercu Parku Tsavo West. Panuje tam zwyczaj witania gości gorącymi pachnącymi eukaliptusem ręczniczkami, aby móc zmyć z twarzy pył po zwiedzaniu parku. Sam hotel to kompleks domków podobnych do pszczelich uli, na wysokich betonowych palach, usytuowanych bezpośrednio przy dużym wodopoju. Z zewnątrz wygląda fantastycznie, a wewnątrz jest „jakby luksusowo”. Po przerwie obiadowej mieliśmy drugą przejażdżkę po parku, podziwialiśmy kolejne stada antylop (tym razem gnu), bawołów, słoni, małp i innych. Boni zawiózł nas na najwyższe wzgórze parku, aby podziwiać przepiękny zachód słońca trzymając w rękach szklany kieliszek z winem!!! Z oddali mogliśmy podziwiać pięknie usytuowany nasz hotel.

Świat jest mały…

Tak się mówi, że świat jest mały gdyż nawet w najdalszym zakątku Ziemi można nieoczekiwanie i zupełnie przypadkowo spotkać kogoś znajomego lub np. kolegę z pracy… Taka oto sytuacja właśnie się nam przytrafiła, że idąc na kolację w sercu safari spotkaliśmy naszego wspólnego kolegę z pracy, który ze swoją rodziną uczestniczył w innym safari. Ten wieczór był wyjątkowo udany, rozmowom nie było końca i jako ostatni wyszliśmy z restauracji.

Wczesnym rankiem ruszyliśmy na poszukiwanie lamparta, nasz przewodnik pilnie nasłuchiwał sygnałów z krótkofalówek od innych tropicieli i jak tylko usłyszał gdzie można go spotkać, natychmiast zmieniał kierunek jazdy, żeby być jak najszybciej we wskazanym miejscu. Można przyjąć, że poszukiwania zakończone były sukcesem, jednak zdjęcia nie oddadzą tego, lampart skutecznie chował się przed ogromem turystów. Ja go nawet rozumiem, tropiciele nie dali mu pospać :). Na osłodę mieliśmy okazję zobaczyć ledwo co narodzoną antylopę impala. Wzruszający to był widok.

Ostatni z parków, który mieliśmy zobaczyć to Amboseli – z tego miejsca można zobaczyć najwyższy szczyt Afryki – Kilimandżaro!!! Marzenie, które naprawdę się spełnia. Widok, który zamieściłam na początku postu, mieliśmy z naszego namiotu w Kibo Safari Camp. Niezwykłe uczucie – o poranku patrzeć na charakterystyczny dach Afryki osnuty lekką mgłą. Pierwsze safari było tuż po posiłku i krótkim odpoczynku po kilkugodzinnej podróży. I znowu mogliśmy się zachwycać stadami słoni, antylop, żyraf. Tym razem widzieliśmy również hipopotamy, hieny, strusie, marabuty, żurawie, sępy oraz pelikany i wiele innych ptaków, których nazw nie znam.

Jadąc wyznaczonym szlakiem natknęliśmy się na ogromną słonicę, która nas zatrzymała i zmusiła do tego abyśmy wycofali naszego jeepa. Wszyscy poczuliśmy dreszcz niepokoju, ale nasz przewodnik spokojnie cofając auto wyjaśnił nam przyczynę takiego zachowania słonicy. Otóż okazało się, że za nią małe słoniątko musiało przejść przez drogę a ona skutecznie nas od niego oddzieliła. Jak słoniątko było już bezpieczne, słonica również opuściła szlak i mogliśmy ruszyć dalej. Zaznaczam, że nasz samochód był jako pierwszy w kolumnie…

Namiot, w którym spędziliśmy noc w środku parku był ostatnim w rzędzie, tuż przy ogrodzeniu – dla mnie było to lekko niepokojące, ale nic się nie wydarzyło. Wydawać by się mogło, że to tylko namiot, a wyposażony był we wszystkie udogodnienia (duże łoże z baldachimem, łazienka z prysznicem), ciekawa aranżacja dopełniała całości. Noc była spokojna, choć z oddali słychać było odgłosy zwierząt. Niebo niemal w pełni pokryte gwiazdami, zupełnie innymi niż te z naszego nieba, bo jak wiadomo byliśmy ciut poniżej równika.

Kolejne, już ostatnie safari rozpoczęliśmy bardzo wcześnie, aby móc podziwiać Kilimandżaro wynurzające się z mgły. Widok tego szczytu towarzyszył nam bez przerwy i to właśnie dla tego widoku znieśliśmy trudy podróży około 600 km od wcześniejszych parków.

Droga do/z Amboseli, to nie była zwykła ulica, to zasuszone błoto kiedy jest sucho i ogromne rozlewiska błotne, podczas intensywnych opadów deszczu. Mieliśmy okazję tego doświadczyć w drodze powrotnej, kiedy właściwie musieliśmy się przeprawiać przez płynącą breję.

Ale jedno jest pewne… warto było tam pojechać!!!

Jeden komentarz

  • Aneta

    Basiu, jak to pięknie opisałaś 🙂 Oczyma wyobraźni byłam na Safarii. O zachęceniu do wybrania się w te cudowne miejsca nie muszę nawet pisać…. Oprócz pięknie opowiedzianej przygodzie, jedno zdanie powinniśmy wszyscy, my turyści zapamiętać „To my mieliśmy być gośćmi w ich naturalnym środowisku” i aby móc korzystać z tych pięknych uroków przyrody pamiętajmy o tym!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *